Lifestyle

Ludzie

Internet lubi odskocznię od normy

Tekst rozmawiał Łukasz Nowosielski

2014-09-16
Internet lubi odskocznię od normy

 

 

 

 Maciej Frączyk

Podbił polski Internet jako Niekryty Krytyk. W swoim autorskim programie, którego odcinki cyklicznie pojawiają się na YouTube, recenzuje gry komputerowe, filmy, reklamy i programy telewizyjne. Nie stroni też od komentowania filmików, które zyskały popularność dzięki temu serwisowi.

Dziś działalność Maćka nie ogranicza się już jedynie do publikacji odcinków programu. Wydał dwie książki: „Zeznania Niekrytego Krytyka” oraz „Nie przejdziemy do historii”, a także komiksowy album „Ale Kino! - czyli co by było, gdyby postaci filmowe były dziećmi”. Jest założycielem sklepu internetowego Modern Retro oraz współzałożycielem księgarni Bookiatryk. Prowadzi również własny program na antenie Radia ZET.

W Comfort Life rozmawiamy z Maćkiem o tym, jak wygląda sukces w Internecie, jakie niesie za sobą konsekwencje i niebezpieczeństwa, a także o dobrodziejstwach i przekleństwach sieci.

Zapraszamy!

 rozmawiał Łukasz Nowosielski

 

Wikipedia mówi o Tobie: „polska osobowość internetowa, prezenter radiowy, autor książek, publicysta, recenzent i krytyk gier komputerowych oraz satyryk”. Wszystko się zgadza?

 

Nie śmiałbym poprawiać Wikipedii, chociaż brzmi to bardzo górnolotnie. Wiesz, „autor książek”, „publicysta” czy „prezenter” kojarzy mi się raczej poważnie – do mnie chyba bardziej pasuje „oszołom, któremu ktoś pozwolił wydać książkę i pogadać na antenie dużej stacji”… Chyba nie traktuję siebie aż tak poważnie, jak Wikipedia.

 

Cofnijmy się do czasu, gdy Niekryty Krytyk jako postać dopiero powstawał. Jak się wszystko zaczęło?

 

Naoglądałem się amerykańskich internetowych twórców takich jak Angry Video Game Nerd, Nostalgia Critic czy Ray William Johnson i zauważyłem, że tak naprawdę niewiele trzeba, żeby jednoosobowo produkować takie show. Nie rozumiałem, czemu nikt tego nie robi – 2009 rok nie był aż tak dawno temu, ale przez te parę lat na polskim YouTube zmieniło się wszystko, ludzie już się nie boją pokazać twarzy i zdaję sobie sprawę, że również miałem na to wpływ. To chyba moje największe osiągnięcie. A jak to się zaczęło? Zawsze uwielbiałem robić z siebie pajaca, kręcić i montować. Tworzyć. No i przede wszystkim pisać. Od pisania wszystko się zaczyna, bez tego nie byłoby ani filmów, ani audycji, ani książek. Jak zbiegnie Ci się kilka takich pasji w jednym miejscu i czasie, to może dojść do poczęcia czegoś takiego jak Niekryty Krytyk.

 

Obecnie jesteś w Polsce jedną z najbardziej rozpoznawanych „twarzy Internetu”. Spodziewałeś się tego? Miałeś nadzieję?

 

Nadzieję powinni mieć ludzie, którzy nienawidzą swojej pracy, mało zarabiają, a państwo im połowę zabiera w takiej czy innej formie. Ja po prostu zacząłem robić to, co kocham. Postawiłem wszystko na jedną kartę i jestem przeszczęśliwy, że swoim hobby płacę za prąd i whisky. Moim celem nigdy nie było zdobycie popularności czy rozpoznawalności, szczerze mówiąc, w życiu codziennym jest to bardziej taka mała uciążliwość niż powód do zadowolenia. Nie obchodzi mnie rozpoznawalność i lans, obchodzi mnie to, żeby produkować jak najlepsze filmy, pisać jak najfajniejsze książki i robić audycje, które odrywają choć na chwilę od rzeczywistości. Jeśli mam jakąś nadzieję, to taką, że to po prostu będzie dalej wychodzić.

 


Popularność nierozerwalnie wiąże się z krytyką – zwłaszcza w Internecie, który potrafi być wyjątkowo okrutny. Więcej masz fanów, czy „hejterów”?

 

Każdego dnia siedzę przed komputerem i ich liczę – mam nadzieję, że czujesz ironię. Jeśli mam fanów, to dobrze – bo to dla nich tworzę, a jeśli mam hejterów, to tym lepiej – to znaczy, że wszystko jest na swoim miejscu. Gdyby nie było ludzi, którzy czują niechęć do mnie, mojej mordy, moich tekstów, czy mojej pracy w ogóle, pomyślałbym, że jest w tym jakaś nijakość, bylejakość. Dobry twórca powinien budzić podziw i uwielbienie, albo wręcz przeciwnie – niechęć i pogardę. Najlepiej wszystko naraz. Wtedy to oznacza, że mogą Cię kochać albo nienawidzić, ale nikt nie przejdzie obok obojętnie. To szczególnie istotne właśnie w XXI wieku, kiedy ludzie wszystko olewają.

 

 

Trochę to przypomina obowiązującą w mainstreamie zasadę „nie ważne, czy mówią o tobie dobrze, czy źle – byleby mówili”… A jednak Twoja działalność wydaje się być od tego mainstreamu niezależna, może nawet pozostająca w opozycji. Nie korci Cię, by dać się wchłonąć światowi telewizyjnego show?

 

Otrzymałem propozycje od największych telewizyjnych graczy w tym kraju, ale to nie moja bajka. Wiesz, ja muszę robić wszystko po swojemu od początku do końca. Nie wyobrażam sobie, że ktoś stoi mi za plecami z badylem i leje po łbie, jak zrobię coś, co nie pasuje do formatu telewizji. Niezależność, samowystarczalność i ostatecznie wolność artystyczna są dla mnie najwyższymi wartościami i nie zrezygnuję z nich, nawet biorąc pod uwagę inną skalę zarobków. Internet dał mi wolność przy komedii, Zielona Sowa dała mi wolność przy książkach a Radio Zet – przy audycjach. Mam zamiar cierpliwie i konsekwentnie robić dalej swoje, nie chcę robić bubli albo bawić się w magiel. Poza tym mam ogromną satysfakcję, że to wszystko, co mam, wypracowałem sam, bez pomocy, bez promocji, bez wujka, który ma kolegę tam czy tam i bez bicia się z kimkolwiek na łokcie. Może nie płynę jachtem, ale tę tratwę, na której stoję, skonstruowałem sam.

 

Odnoszę wrażenie, że jednym z Twoich ulubionych tematów, które poruszasz w swoich filmach, jest powracanie do rzeczy, które nasze pokolenie dobrze pamięta z przaśnych lat dziewięćdziesiątych. Powodem jest tylko absurdalność realiów tego okresu, czy może również odrobina tęsknoty za nimi?

 

I jedno, i drugie. Ja totalnie nie przystaję do dzisiejszych realiów. Kiedy byłem nastolatkiem, nie miałem stałego dostępu do Internetu, nie miałem telefonu komórkowego. Zamiast siedzieć na Facebooku, grałem w piłkę i czytałem Twój Weekend, co wtedy uchodziło za coś „mocnego“. Nie mówię, że wtedy było lepiej albo gorzej - było inaczej. Ja dziś nie prowadzę prywatnego Facebooka, Twittera czy Instagrama, nie interesuje mnie to. Internet to dla mnie możliwość pokazania swojej pracy i właśnie do tego mi przede wszystkim służy. A nostalgia chyba dopada każdego, trzeba tylko odpowiednio długo, albo odpowiednio szybko żyć.

 

W Internecie, obok publikowanych cyklicznie, „świadomych” filmów, pojawiają się materiały, które internauci zwykli nazywać „dziwną stroną YouTube”. To często kompletnie bezsensowne rzeczy, które, nie wiedzieć czemu, przykuwają uwagę i z jakiegoś powodu stają się popularne. Pamiętasz filmik „Jem zupę”? Jak myślisz, na czym polega fenomen jego i jemu podobnych?

 

Tego typu filmy to zawsze coś innego, niż, jak sam mówisz, „świadome” produkcje – Internet lubi odskocznię od normy, bo to coś, czego ludzie nigdzie indziej nie zobaczą. Justyna Pochanke nie powie o Pablu i Krzysiu w Faktach, nie przeczytasz o nich w żadnej gazecie, a na głównej stronie YouTube to może być news numer jeden. W czasach przedinternetowych tego typu materiały również były obecne, ale w bardzo zminimalizowanej i jednak kontrolowanej formie – na przykład w programach typu „Śmiechu Warte”. Nie sądzę, że istnieje niezawodny przepis na viral, ale np. twórcy Pani Żarko udowodnili, że można go jednak stworzyć, oszukać setki tysięcy widzów. Internet uwierzy we wszystko, jeśli tylko dobrze mu to sprzedasz.

 

Internet oferuje wolność i niezależność. To duża zaleta, ale czy z drugiej strony również nie przekleństwo? My, Polacy – skłonni do narzekania i krytykowania – odnaleźliśmy na takich stronach jak YouTube przestrzeń do nieskrępowanego mieszania innych z błotem. Do przewidzenia jest, że im bardziej będziemy się starać zaistnieć w Internecie, tym bardziej dostaniemy od innych w kość. Może nie dojrzeliśmy jeszcze do takiej wolności?

 

Bardzo dobre pytanie. Wiesz, gdyby spojrzeć na to z szerszej perspektywy, kiedyś jakakolwiek twórczość była w tym sensie łatwiejsza, że nie dostawałeś feedbacku chwilę po dotarciu do odbiorcy. Pisarz właściwie nie wiedział, czy jego praca się podobała czy nie, bo po prostu czytelnik nie miał go jak o tym poinformować. Dziś może to zrobić pięć sekund po tym, jak skończy czytać. Może to zrobić w Twojej przestrzeni, na Twojej stronie, na Twoim mailu, na Twoim fanpejdżu na Facebooku. Co więcej, może to zrobić naprawdę dosadnie, bo pod przykrywką anonimowości będzie czuć się pewniej. Pytasz, czy dojrzeliśmy do takiej wolności - nie sądzę, ale też nie wiem, co musiałoby się wydarzyć, jaki proces musiałby zajść, żebym odpowiedział – tak, jesteśmy gotowi na to, żeby każdy mógł się skonfrontować z każdym, kiedy chce i jak chce. Zbyt wielu ludzi na tym świecie ma zaniżone poczucie własnej wartości, żeby to zadziałało jak na cywilizowany gatunek przystało.

 

Portale społecznościowe nakłaniają nas do publikowania coraz dokładniejszych informacji o sobie – choć przeważnie na to narzekamy, może to jednak jest jakaś droga do spacyfikowania hejterów? Można pójść o wiele dalej i stworzyć system, w którym musiałby się legitymować każdy użytkownik sieci. Zrezygnować ze swobody w Internecie, poświęcić ją na rzecz walki o większą kulturę i odpowiedzialność za publikowane wypowiedzi. Brzmi to jak wyjęte z „Roku 1984”, ale może warto?

 

To są bardzo złożone i delikatne kwestie – szczerze mówiąc, nie wiem, kto mógłby dobrze odpowiedzieć na to pytanie, bo Internet jest jednak wciąż narzędziem stosunkowo nowym i obawiam się, że nie do końca potrafimy korzystać z tej wolnej przestrzeni, którą sobie stworzyliśmy. Podejrzewam, że większa kontrola niewiele zmieni – zresztą, ja nigdy nie potrafiłem brać do siebie przede wszystkim opinii pisanych anonimowo. Jeśli ktoś się boi albo wstydzi pokazać twarz i nazwisko, to tym bardziej nie zasługuje na moją uwagę. To jest dla mnie taki internetowy menel, który zataczając się pod Biedronką krzyczy wniebogłosy. Za dużo jest w sieci takich meneli, żeby się za nimi obracać, a tym bardziej, żeby zatrzymać się i słuchać.

 

Czy nie masz czasem wrażenia, że z racji sukcesu, jaki odniosłeś, stałeś się dla młodych ludzi przykładem? Po lekturze „Zeznań Niekrytego Krytyka” można odczuć, że jednak trochę leży Ci na sercu dobro pokolenia, które dopiero wkracza w dorosłość…

 

Oczywiście. Odkąd skończyłem 18 lat, pracowałem z dziećmi i młodzieżą jako wychowawca kolonijny (rodzice – pedagodzy, wieloletni wychowawcy i organizatorzy kolonii bardzo szybko mnie wdrożyli), później jako nauczyciel – bardzo to lubiłem i między innymi dlatego chodzą mi po głowie szkolenia dla tej grupy wiekowej. Mam z nimi dobry kontakt, może dlatego, że sam czuję się psychicznie bardziej jak nastolatek niż dorosły, dojrzały człowiek. Od premiery „Zeznań…” aż do dziś dostaję regularnie maile o podobnej treści – dzięki tej książce sporo osób jeszcze przed wejściem w „prawdziwe” życie odpowiedziało sobie na kilka ważnych pytań. Nie dziwi mnie taki odzew, bo taki był cel książki. To miało być coś, co kopnie ich w tyłek i chyba udało się osiągnąć ten cel. Inna sprawa jest taka, że dla wielu osób to była pierwsza książka, którą kupili i przeczytali z własnej woli. To osiągnięcie, z którego jestem najbardziej dumny.